Kurz, pot i łzy – HangZhou

Kilka tygodni temu dostaliśmy zaproszenie od Guo Juan 5p na turniej do Hang Zhou. Turniej ten przyciąga silnych zawodników z całej Azji, są oczywiście Chińczycy, Japończycy, Koreańczycy Południowi a także gracze z Korei Północnej. Nie mogliśmy nie skorzystać z takiej okazji i wybraliśmy się zobaczyć jak wygląda porządny azjatycki turniej. Oprócz tego zostaliśmy na turniej zgłoszeni jako jedna drużyna :)

DSC02592

HangZhou jest jednym z najpiękniejszych miast w Chinach, leży blisko Szanghaju, a więc ponad 700 km od Wuhan. W podróż wybraliśmy się nocnym pociągiem, których niestety do najtańszych nie należał, ale spało się znakomicie :) Okazało się, że nauczyciel nie mógł zawieźć nas na stację, więc musieliśmy sami dostać się do dworca i znaleźć nasz pociąg (bilety mieliśmy kupione wcześniej), co okazało się trudniejsze niż przypuszczaliśmy, ale mieliśmy prawie 2h do odjazdu pociągu, więc zdążyliśmy.



Na miejscu odebrała nas dziewczyna imieniem Chi Lu (mam nadzieję, że jestem bliski poprawnej pisowni), która potrafiła mówić całkiem dobrze po angielsku i zawiozła nas do hotelu Tian Yuan Tower, w którym odbywał się turniej. Tian Yuan to odpowiednik japońskiego Tengen, czyli środkowego punktu na planszy. Dosłowne tłumaczenie nazwy hotelu to „Początek Niebios” (ang. Origin of Heaven) i dla samego tego hotelu było warto przebyć taki kawał drogi. Dla każdego gracza go ten hotel jest jak świątynia. Sam budynek mieści w sobie jeden z oddziałów chińskiej organizacji weiqi i został zaprojektowany z myślą o weiqi. Na jego szczycie znajduje się wielkie gosu, czyli misa na kamienie do go, w środku którego znajduje się ekskluzywna restauracja. Na parterze można odwiedzić prawdopodobnie jedyne w Chinach muzeum weiqi, a w dosłownie każdym zakątku hotelu można znaleźć rzeźby, zdjęcia, obrazy czy płaskorzeźby związane z go. Przed wejściem do hotelu znajduje się fontanna w kształcie gosu z którego wyrasta drzewko bonzai, a wokół leżą kamienie do go. Nawet wśród krzaków wokół hotelu porozrzucane są olbrzymie kamienie do go. Jeśli tego Wam mało, to hotelowe szlafroki, kapcie, ręczniki, informacje o zakazie palenia czy popielniczki – wszystko jest z motywami goistycznymi. Zresztą, nie ma co mi wierzyć na słowo :)

No i widok z pokoju hotelowego na rzekę Qiantang Jiang:

Pierwszego dnia po dotarciu jedyną zaplanowaną atrakcją była ceremonia otwarcia, więc zajęliśmy się zwiedzaniem całego hotelu, rejestracją na turniej, znalezieniem miejsca do jedzenia etc. Przy okazji znaleźliśmy ogród na tyłach hotelu poświęcony dawnym chińskim mistrzom weiqi.

Zanim rozpoczęliśmy rozgrywki odwiedziliśmy również muzeum gry go. Tuż przy wejściu powitał nas sprawca całego nieszczęścia, Yao – tak, ten gość, dzięki któremu możemy łamać sobie głowy nad tą grą. W muzeum jest kilka gipsowych posągów wybitnych chińskich graczy, np. Huang Longshi oraz gobany, kifu etc. Na jednym z pięter znajduje się również biblioteka z książkami do weiqi, szachów, chińskich szachów, sztuki oraz z zabytkowymi meblami. W bibliotece jest też mała fontanna: goban z ułożoną partią i wodą wypływającą z tengena.

Pierwszy dzień naszych zmagań w turnieju był przerażający. Czekały nas trzy rundy z losowymi przeciwnikami, wszyscy z nas dostaliśmy za przeciwników chińskich 5 dan (tygem 7-8 dan), co oznacza, że graliśmy z graczami praktycznie tak silnymi jak czołówka Europy. Oprócz nas, na turnieju była jeszcze drużyna z USA, a w zasadzie trzech zawodników studiujących w Chinach pochodzących z „zachodu”. Nasza drużyna składała się z Vadim 4 dan, Stefan 2-3 dan, Roel 1 dan, oczywiście siły są podane wg. chińskich rankingów. Tak, różnica pomiędzy jednym kamieniem w Chinach jest znacznie większa niż w Europie czy Stanach, w Chinach nie mają stopni kyu, dopóki nie osiągnie się przyzwoitego poziomu po prostu nie ma się stopnia! W drużynie USA byli 3 dan chińskie, oraz dwóch zawodników znacznie słabszych: 4kuy i 1kyu KGS. Oprócz tego na turnieju była jeszcze drużyna z Hong Kongu w której grali 4 dan, a reszta to 5 lub 6 dan. Nie wiem, czy był zawodnik 7 dan.

Pierwsze dwa dni rozgrywek były przykre, graliśmy z zawodnikami 5-6 dan, grającymi bardzo solidnie, nawet jeśli mogli rozpocząć walkę w której mieli przewagę woleli grać solidnie i powiększać rosnącą z każdą wymianą przewagę. W pewnym momencie nie było dla nas już żadnej innej możliwości jak próbować ruchów „wszystko albo nic”, kończyło się tak, że przeciwnik brał wszystko, a my nic :) Po dwóch takich dniach pytaliśmy się siebie nawzajem „co my tu robimy?” i zastanawialiśmy się nad sensem naszego uczenia się weiqi. Doskonale zdaliśmy sobie sprawę, że nie mamy praktycznie szansy na rywalizację z tymi zawodnikami bez poświęcenia kolejnych kilku lat codziennej pracy pod okiem nauczycieli.

Wieczorem dla rozluźnienia wybraliśmy się nadrzecznym bulwarem na spacer i natknęliśmy się na koncert brazylijskiego zespołu folkowego. Grali nieźle, ale największą atrakcją była mała dziewczynka tańcząca przed sceną :)

Kolejny dzień naszych potyczek przyniósł pocieszenie, udało mi się pokonać 4 dan z Hong Kongu, nie była to najlepsza gra, ale doprowadziłem do seki w sente na ćwierć gobanu i wygrałem przez poddanie :) Niestety podczas komentarza po powrocie nauczyciel skrytykował mocno moją grę, miałem po prostu dużo szczęścia i dlatego udało mi się go pokonać. Miałem również okazję grać z drugim 4 danem z Hong Kongu, tym razem grałem lepiej i prowadziłem większą część gry, ale niestety podczas turnieju graliśmy tylko z czasem podstawowym, bez byo-yomi i gdy czas mi się kończył popełniłem sporo błędów w końcówce i musiałem poddać. Sudden death sucks! Ostatniego dnia grałem z moim kolegą z drużyny (sic!) i popełniłem błąd w joseki, co kosztowało mnie praktycznie grę. Udało mi się jednak na koniec sprowokować go do bycia zachłannym, a potem zrobił pewnie z 10 błędów pod rząd i zabiłem jego grupę. W praktyce nikt nie był zadowolony, ani on, bo przegrał taką dobrą grę, ani ja, bo wygrałem dzięki ogromnemu szczęściu, a nie swoim umiejętnościom. Pozostałe gry były bardzo jednostronne :( Turniej skończyliśmy z bilansem: Vadim (3:6), Stefan (3:6), Roel (1:8). W praktyce było jeszcze gorzej, bo zarówno ja jak i Vadim wygraliśmy po jednej grze walkowerem, Vadim wygrał jedną grę z Roelem i obaj pokonali najsłabszego zawodnika z turnieju, duńskie 4 kyu KGS :(

Przedostatniego wieczoru wybraliśmy się z Chi Lu i jej przyjaciółką do restauracji, a potem do Muzeum Sztuk Pięknych na wystawę poświęconą pracom z tkanin.

Po wystawie poszliśmy na spacer brzegiem Zachodniego Jeziora, jednego z najpiękniejszych miejsc w Hang Zhou. Widoki piękne, przespacerowaliśmy się mostem z XI stulecia zwanego „Pękniętym Mostem”. Nazwa pochodzi od wrażenia, jakie sprawia ten most podczas roztopów śniegu – śnieg topnieje na szczycie mostu, na środku, przez co wygląda jakby był przerwany w połowie. Więcej na zdjęciach!

Podczas trwania naszego turnieju rozgrywany był również turniej dla profesjonalistów, mieliśmy więc okazję zobaczyć młodych mistrzów i mistrzynie w akcji. Najmłodszy z nich urodził się w 2000 roku, a najstarszy w 1989. Na turnieju poznaliśmy jednego Japończyka Kosuke, który był zaprzyjaźniony z japońskimi pro, więc oglądaliśmy wspólnie ich komentarze do rozegranych gier.

W hotelu mieści się również szkoła weiqi gdzie trenują dzieciaki (ale przecież tylko dzieci tu trenują, jak masz 18 lat to albo jesteś pro, albo jesteś za stary na to). Przedostatniego dnia zorganizowano dla nich symultany z pro, niestety nie dane mi było zobaczyć jak grają. Mamy za to zdjęcia :)

Ostatniego dnia przed hotelem widzieliśmy również przygotowania do jakiegoś przedstawienia związanego z chińskimi szachami. Małe dzieciaki ubrane na niebiesko i biało poruszały się po wielkiej chińskiej szachownicy z wydawały z siebie waleczne okrzyki. Jeden z „biegów” wokół planszy był nawet przy dźwiękach muzyki z filmu „The Rock”.

Po zakończeniu turnieju na ceremonii wręczenia nagród dostaliśmy nagrody pocieszenia, w zasadzie za nie najgorszy wynik i za bycie obcokrajowcami (jeden z Japończyków również otrzymał taką nagrodę). Jest to swojego rodzaju zachęta na przyjechanie za rok. Takie tam Sheldonowe „there there” :D.

Przed podróżą powrotną spędziliśmy z Chi Lu jeszcze trochę czasu, zagraliśmy rengo i pojechaliśmy na dworzec. Co ciekawe, ale i smutne, to że Chi Lu trenowała weiqi w wieku 5 lat przez parę lat, teraz nie gra już ok. 10 lat i nadal była silniejsza niż my. A co my robiliśmy w przedszkolu?

Po powrocie nauczyciel zrobił sobie z nami pamiątkowe zdjęcie. Pro i trzech białych, którzy nie potrafią grać 😉

2 myśli nt. „Kurz, pot i łzy – HangZhou

Odpowiedz na „Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>